Islandia to bez wątpienia miejsce podkreślające potęgę wody! Siłę tego żywiołu pokazują niezliczone wodospady, ogromne lodowce, potężne fale oceanu uderzające o wybrzeże czy gejzery wyrzucające wodę na kilka metrów do góry.
Kolejny dzień na Islandii rozpoczęliśmy od takich widoków! Tym razem ruszyliśmy naszą grafitową strzałą na podbój północno-wschodniej Islandii.
Pierwszym przystankiem był wodospad Goðafoss, czyli wodospad bogów. Według mnie jest to najpiękniejsze (chyba) miejsce na Islandii, a na pewno jest w moim islandzkim TOP5! ❤
Wodospad spada półkoliście kaskadami o wysokości 9 do 15 metrów. Cała szerokość wodospadu sięga ok. 30 metrów, natomiast podkowa skalna, do której wpada woda ma aż 100 metrów! Całość naprawdę robi niesamowite wrażenie!
Oprócz tego nazwa Goðafoss jest związana z istotnym wydarzeniem. 1000 lat temu, Christian Thorgeir Thorkelsson – wódz oraz poseł zasiadający wówczas w parlamencie – podjął decyzję o chrystianizacji Islandii. Mieszkańcy przez wiele lat oddawali cześć staronordynckim bogom i kategorycznie sprzeciwiali się jakimkolwiek zmianom. Christian Thorgeir po powrocie do domu ze spotkania parlamentarzystów, zatrzymał się przy wodospadzie i wyrzucił do niego pogańskie bożki. Ten moment sprawił, że wodospad nazywany jest wodospadem bogów.
Jedziemy dalej w kierunku jeziora Mývatn. Mý to komar czy mała muszka, a Vatn to jezioro. I czytając wcześniej o tym miejscu byłam przygotowana na najgorsze możliwe oblężenie przez muszki, na szczęście nie było ich prawie wcale. To na pewno zasługa pogody – tego, że akurat ten maj okazał się jednym z najchłodniejszych od wielu lat… 😉 Samo jezioro nie zafascynowało nas specjalnie, za to większą uwagę przykuły mniejsze jeziorka zaraz obok. Miały przepięknie błękitny kolor wody, co jest zasługą znajdujących się w nich minerałów i glonów. Nie bez powodu wytwarzane są tutaj naturalne kosmetyki. Można też odpocząć w naturalnym SPA 🙂

Zaraz obok znajduje się czarne miasto, czyli Dimmuborgir. Powstało 2300 lat temu w skutek erupcji okolicznych wulkanów. Ciekawe formacje lawowe tworzą miasto (zamieszkałe według legendy przez elfy, trolle czy istoty piekielne), a poruszać się można po nim wyłącznie wyznaczonymi szlakami.
Chcieliśmy się wybrać na obszar wulkaniczny Krafla, żeby zobaczyć krater Viti wypełniony wodą. Niestety… droga była zamknięta, a w zasadzie to zasypana śniegiem… 😉
Niedużo dalej znajduje się kolejne miejsce, którego po prostu ominąć nie można! Pole geotermalne z błotnymi gejzerami, dymiącymi kominami i przepiękną paletą barw. To co uprzykrza życie to odór siarkowodoru… Idealnie być nie może, ale koniecznie trzeba się wybrać na spacer wyznaczonymi ścieżkami.
Jedziemy dalej do Parku Narodowego Jökulsárgljúfur. Na jego terenie znajduje się Wielki Kanion Islandzki, który ma ponad 24 km długości, 500 metrów szerokości i 100 metrów głębokości. Najbardziej znaną i najpotężniejszą atrakcją jest wodospad Dettifoss. Wodospad ma 100 metrów szerokości, 45 metrów wysokości, ale najistotniejsze jest to, że w każdej sekundzie przelewa się średnio przez niego 193 metry sześcienne wody!
Żeby dostać się do wodospadu trzeba jechać dość długo pod górę, następnie zostawić auto na parkingu i jeszcze podejść. Silny wiatr i śnieg nie ułatwiał tego zadania. Wiatr nie ułatwiał też zrobienia zdjęć… Nie dość, że cały czas miałam wrażenie, że aparat gdzieś poleci to jeszcze byliśmy cali mokrzy (woda z wodospadu rozpryskiwała się i była unoszona wprost w naszą stronę). Dlatego lepiej wybrać drogę po drugiej stronie wodospadu, gdzie zazwyczaj panują lepsze warunki. Oczywiście… o ile jest przejezdna… 😉
Zdecydowaliśmy się na wydłużenie spaceru o jeszcze kolejny kilometr. Dzięki czemu podeszliśmy do kolejnego wodospadu Selfoss osiągającego wysokość 10 metrów.
Przemarznięci, ale szczęścili ruszyliśmy w ostatni odcinek do Borgarfjörður. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, że przed nami taka stroma i śliska trasa. Mieliśmy momenty zwątpienia i nawet pomysł, żeby zawrócić… Ale! Ja tak bardzo chciałam zobaczyć maskonury! ❤
Te piękne ptaszki, wyglądające trochę jak miniatury pingwinów, szczególnie upodobały sobie cypel w okolicach Borgarfjörður. Ich angielska nazwa jest zdecydowanie przyjemniejsza dla ucha – puffins. Nazywane są też morskimi klaunami. Są żywym symbolem Islandii. Maskotki maskonury można kupić wszędzie, podobnie też prawie na każdej pocztówce znajduje się ich podobizna. Zazwyczaj trzeba się natrudzić, żeby je spotkać. My wybraliśmy dobrą porę roku, dobre miejsce i dobrą porę dnia – czyli pod wieczór, kiedy się ściemnia. Maskonury stanowią też islandzki przysmak, ale mi by chyba takie mięso nie przeszło przez gardło…
Jedna myśl w temacie “Islandia | Potęga wody i kolorowe maskonury”