„What happens in Vegas, stays in Vegas”… 😉 Nie w naszym przypadku, bo tak naprawdę nie ma nic do ukrycia. Rozczarowujące? Po prostu prawdziwe. Podobno Las Vegas można kochać albo nienawidzić. Ja nie darze tego miejsca takim skrajnym uczuciem, ale…
No właśnie… Po takim czasie wycieczkę do miasta rozpusty wspominam z uśmiechem na twarzy. Niemniej jednak jest tyle pięknych i fascynujących miejsc na świecie, że nie planuje tam powrotu. Chociaż, jak to w życiu, nigdy nic nie wiadomo… 😉
Do Las Vegas przyjechaliśmy samochodem i już w baaardzo dużej odległości było widać cel naszej podróży. LV to najbardziej oświetlone miasto na Ziemi! Przemierzając główną ulicę, mieliśmy wrażenie, że wszystko się świeci, miga, mruga w przeróżnych kolorach.
Główna ulica to Strip i myśleliśmy, że Las Vegas do tego się sprowadza. Natomiast okazuje się, że jest to ogromne miasto, a sam Strip ma prawie 7 km długości!
Oczywiście będąc tam nie mogłam sobie podarować zdjęcia z legendarnym napisem Las Vegas! 🙂 Stwierdziłam, że akurat przejdziemy się z hotelu do znaku tak na spokojnie, pooglądamy sobie różne budynki i dojdziemy do docelowego miejsca jeszcze za widoku. I dotarliśmy, ale nie przewidziałam kilku rzeczy.
Po pierwsze to jest straaaaaasznie daleko i naprawdę musieliśmy się spieszyć. Po drugie ulice przemierzają po prostu pielgrzymki ludzi. A po trzecie, pod znakiem ustawia się dłuuuuga kolejka ludzi, którzy też nie przepuszczą możliwości zrobienia sobie zdjęcia 😉
Głównie wzdłuż Stripu znajduje się mnóstwo imponujących hoteli. Wyrosły tam egipskie piramidy (Hotel Luxor), królewskie zamki (Hotel Excalibur), kanały z górującą nad nimi Campanillą (Hotel The Venetian), wieża Eiffle’a (Hotel Paris), znany z filmu Kac Vegas „Ceasar”s Place” oraz wiele, wiele innych.
A w tym hotelach, czekają na nas przeróżne atrakcje – mnóstwo restauracji, baseny, parki wodne, kasyna, centra handlowe czy nawet roller coastery (w Hotelu New York, New York)! Przemierzając ulice Las Vegas, nie raz natrafimy na kaplice, które zachęcają do wzięcia szybkiego ślubu. Jest ich ponad 300! Co ciekawe, LV jest naprawdę perfekcyjnym miejscem na powiedzenie sobie „TAK!” dla wielu ludzi. Pod względem liczby zawieranych małżeństw, miasto zajmuje zaskakujące drugie miejsce na Świecie! 😉 Do wejścia zaprasza również Coca-Cola Store czy M&M’s World z czterema piętrami kolorowych czekoladek.
Kiedy słońce zachodzi, na ulicach pojawia się coraz więcej osób z, na pierwszy rzut oka, przedziwnymi akcesoriami. Czasami to są wielkie tuby, innym razem wielkie butelki, ale bywają buty, różdżki i inne części garderoby. Otóż – to super efektowne „bidony” na drinki 🙂 Towarzyszą one wielu osobom cały czas podczas przechadzki ulicami miasta grzechu, do póki nie znajdą swojego miejsca na nocne szaleństwa.
Idąc w stronę centrum zatrzymaliśmy się koło hotelu Bellagio, gdzie co trochę odbywa się show. W głównej roli występują fontanny, wybudowane za podobno 75 milionów dolarów, a towarzyszy im cudowna muzyka Elvisa Presleya, Andrea Bocelliego, Franka Sinatry i Gene Kelly. Przepiękne przedstawienie!
Drugiego dnia oprócz odpoczynku nad basenem, postanowiliśmy się wybrać na zakupy. Jestem absolutną fanką outletowych miasteczek w USA, a w LV są aż dwa – Las Vegas North i South Premium Outlets. Tam czas płynie bardzo szybko (szczególnie dla Pań) i można zatracić się w zakupowym szaleństwie na długie godziny.
Po owocnych łowach udaliśmy się na Fremont Street, czyli „stare miasto”. Jest to najstarsza wybrukowana ulica i to właśnie przy niej stanęły pierwsze kasyna. Dzisiaj nad deptakiem znajduje się olbrzymi ekran, na którym co godzinę (ale wyłącznie wieczorami) wyświetlane jest kilkuminutowe light show. Wszystko rozpoczyna się od zgaszenia wszystkich świateł w restauracjach i kasynach, w uszach rozbrzmiewa muzyka, a na telebimie pojawiają się kolorowe obrazy. To trzeba koniecznie zobaczyć!
Na koniec postanowiliśmy sprawdzić jakie burgery serwowane są w dość osobliwej restauracji Heart Attack Grill 😉 Jak na „szpital” przystało, na wejściu zostaliśmy ubrani w fartuchy, a następnie pielęgniarka zaprowadziła nas do stołu. Menu nie jest specjalnie wyszukane – można zamówić burgera z mięsem, bekonem, serem, cebulą, pomidorem, sosem. Do wyboru pozostaje ilość mięsa – od 1 do, o ile dobrze pamiętam, 7 porcji. Na środku restauracji znajduje się kolumna – to tam odbywają się kary dla niejadków. Pacjenci, który nie przyjęli odpowiedniej ilości pokarmu, dostają klapsy 😉 Podobno jedna osoba tak bardzo chciała dokończyć swoje danie (potrójną kanapkę – Triple Bypass Burger), że faktycznie dostała zawału serca… U nas obyło się szczęśliwie bez takich przygód i muszę powiedzieć, że chociaż to nie były najlepsze burgery jakie jadłam, było to ciekawe doświadczenie 😉
Tym samym przygoda w Las Vegas dobiegła końca i następnego dnia obraliśmy kierunek Los Angeles!
My spaliśmy w Excaliburze. Moja 9-letnia córka była zachwycona – czuła się jak księżniczka na zamku: https://awawdrodze.wordpress.com/2015/11/13/las-vegas/. Ale generalnie dominuje kicz, więc z przyjemnością wyjechaliśmy na rozległe przestrzenie prowadzące do amerykańskich parków narodowych 🙂
PolubieniePolubione przez 2 ludzi